poniedziałek, października 07, 2019

ROZDZIAŁ 1 "Gordian. Kara" Melissa Darwood





α 

Porażająca światłość. Ból nie do zniesienia. Brak powietrza. 

– Oddychaj, proszę, oddychaj! – dobiega do mnie kobiecy głos, niski, gardłowy. 

Coś miażdży mi klatkę piersiową. Mam ochotę zawyć z bólu, lecz nie mogę nawet oddychać, a co dopiero mówić o krzyku. 

Zamazane oblicze, które pochyla się tuż nade mną, okalają ciemne włosy. Mokre kosmyki suną po mojej twarzy. Pachną morzem i wiatrem. 

Kolejny ucisk w żebrach. Czuję żar w oskrzelach, palą żywym ogniem. Zatyka mnie, próbuję nabrać powietrza. Usta wypełnia słony, rybi smak. Odchylam się na bok i wykasłuję morską wodę. Powieki opadają ciężko, nie mogą znieść jasnego światła. W uszach mi dzwoni, we łbie napierdala orkiestra dęta. Ból głowy jest tak potężny, jakby zwaliło się na nią sto cegieł. Czuję tępe pulsowanie w skroniach i potylicy. 

Leżę na boku. Słońce pali mnie w twarz, piasek wdziera się do ust, słyszę odgłos fal uderzających o skały. 

– Odezwij się do mnie. – Znajomy głos sprawia, że moje powieki unoszą się powolnie. Świat wiruje, wszystko jest zamazane. Przekręcam się z trudem na plecy, czekam, aż wzrok przyzwyczai się do jasności. 

Wreszcie obraz się wyostrza. Widzę przed sobą Kirę. 

Wpatruje się we mnie przestraszona. Włosy przykleiły jej się do twarzy, pierś unosi się i opada pod wpływem szybkiego oddechu. Patrzę na nią, starając się odtworzyć w pamięci ostatnie wspomnienia: nagły zwrot łodzią, uderzenie, zanurzenie, krzyż na rzemieniu, unoszący się przed moimi oczami… 

I nagle czuję, jak piekielny ból miażdży mi czaszkę. Mimowolnie wydaję z siebie stłumiony jęk. Przed oczami pojawiają się ciemne plamy, chce mi się rzygać. Kira mówi coś do mnie, lecz jej głos, tak jak twarz, rozmywają się w czarnej otchłani. Tracę świadomość, popadam w niebyt. 



Siedzę na skraju urwiska. Słońce stoi w zenicie. Kolory wokół mnie są tak jaskrawe, nasycone, wyraziste, że aż nienaturalnie idealne. Niebo jest niebieskie i czyste jak akwamaryn. W oddali majaczą białe jak śnieg wapienne skały. W dole turkusowe morze obija się o ich brzeg, spieniając wodę. U podnóża, w szczelinie, dostrzegam ukrytą zatokę, z wąską plażą o piaszczystym brzegu. Zauważam na niej dwoje ludzi. Młoda kobieta w kostiumie kąpielowym wdrapuje się na skałę. Mężczyzna leży nieruchomo na piasku. Tętno mi przyśpiesza, gdy dociera do mnie, że to przecież ja i Kira. Moje ciało napina się momentalnie, zrywam się na nogi, odwracam i zamieram. Przede mną stoi mój sobowtór. Patrzy na mnie uśmiechnięty z rękoma założonymi na piersi. 

– Ale się narobiło… – Zaczyna drwiącym głosem, a ja momentalnie się gotuję. Rzucam się na niego i powalam na ziemię. Unieruchamiam jego korpus nogami, a potem okładam go pięściami po gębie, która wygląda dokładnie tak, jak moja. Uderzam z całej siły, cios za ciosem, masakrując mu facjatę. Dociera do mnie zapach krwi, co więcej, mam wrażenie, że czuję w ustach jej rdzawy smak. Spływający po czole pot przysłania mi pole widzenia, czuję szczypanie pod powiekami. Ocieram szybko oczy przedramieniem i dostrzegam na nim krew. Wykonuję ten sam ruch drugą ręką i widzę, że ta też pokryta jest szkarłatem. 

Sobowtór zaczyna się śmiać, głośno, szaleńczo. Czuję, jak piecze mnie twarz, pieczenie przechodzi w pulsujący ból, który rozchodzi się po powiekach, wardze, żuchwie. 

– Brawo, wnusiu. Dałeś popis. – Sobowtór patrzy na mnie spod zapuchniętych, pokrwawionych powiek. Z jego rozciętych warg nie schodzi szyderczy uśmiech. – Mnie się nie da pokonać. Żadna siła mnie nie powstrzyma. A ty jesteś już prawie całkowicie mój. Zawsze byłeś mój, genów się nie oszuka. Gdybyś tylko zaczął mnie jeszcze słuchać… 

Silny ból rozchodzący się po całej czaszce jest nie do zniesienia. Obraz się rozmazuje, jest mi niedobrze, wszystko wokół wiruje, słyszę jęk. 

Przebudzam się i orientuję, że to ja jęczę. Leżę na boku, twarzą na piasku i czuję czyjś dotyk: ktoś głaska mnie po głowie. To mi pomaga. 

– Śpij… – Słyszę za sobą szept. Jest kojący, dzięki niemu czuję się spokojny, rozluźniony, zyskuję świadomość ciała. Kira leży wtulona w moje plecy i przesuwa palcami po moich włosach. Czuję ciepło bijące od jej ciała, słyszę jej każdy oddech przemykający po moim karku. Uchylam nieznacznie powieki. Wokół jest ciemno, blask księżyca odbija się od morza. Jego szum i dotyk Kiry wprowadzają mnie w błogi stan. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio czułem się taki wyciszony. Jakbym nie był sobą. Powieki opadają ciężko. Zasypiam. 

Widzę mamę w korytarzu naszego mieszkania. Płacze, ubiera się pośpiesznie. Ma lekko zaokrąglony brzuch okryty luźną tuniką. Wiem, że to sen, bo na ścianach wiszą stare tapety, których nie ma tam od co najmniej dziecięciu lat. Z pokoju dynamicznym krokiem wychodzi ojciec – kolejny dowód na to, że to, co widzę, nie dzieje się naprawdę. To jakaś pieprzona mara. Mimo to puls mi przyśpiesza, gdy widzę jego zaciętą gębę. Odzywa się, a jego słowa są jak cios w żołądek. 

– Powtarzam ci ostatni raz, masz usunąć ciążę. – Wskazuje na matkę paluchem i zaciska szczęki. 

Łzy płyną jej po policzkach. 

– Nie rozumiem, dlaczego go nie chcesz. Przecież mówiłeś, że mnie kochasz. – Drżącymi dłońmi oplata szal wokół szyi. 

– Kocham cię. – Ojciec łapie ją za ramiona. – Dlatego nie mogę pozwolić, żebyś urodziła to dziecko. 

– To dziecko? Mówisz tak, jakby nie było nasze, jakby było obce. To jest owoc naszej miłości. 

– Nie! – Potrząsa nią, jakby chciał ją ocucić. – Ja nie powinienem mieć dzieci. Ja nie mogę mieć dzieci. 

– Możesz i będziesz miał, Nikosie. Dlaczego nie chcesz go pokochać tak jak mnie? 

– Bo genów się nie oszuka. Nie powinienem był pojawić się na tym świecie i on też nie może się urodzić. Jest przeklęty, tak jak ja. – Puszcza ją, ramiona mu opadają, jakby przygniótł je ogromny ciężar. 

– Co ty mówisz? – Mama wpatruje się w niego, próbując go zrozumieć. 

– Jestem opętany. Zabiłem człowieka. Zabiłem, kurwa, człowieka i on też w końcu kogoś zabije! 

– Oszalałeś… – Mama zapina pośpiesznie kurtkę. W jej oczach widać strach, rozpacz. – Nie będę tego słuchać. Urodzę to dziecko, Nikosie, pogódź się z tym. – Łapie za klamkę i wybiega z domu. 

Taboret z przedpokoju uderza z łoskotem o drzwi. Wściekły wrzask ojca roznosi się echem po klatce schodowej. 

Słyszę wołanie. Kobiecy głos. Nie wiem, czy to nadal sen czy rzeczywistość. 

– Tutaj! Pomocy! 

Chcę się ruszyć, lecz ciało mam ociężałe jak głaz. Jest mi diabelnie gorąco, mam sucho w ustach, jestem cholernie spragniony. Język jest zdrętwiały niczym kołek. 

– Gordian, obudź się… – Słyszę zachrypnięty głos Kiry zagłuszany przez odgłos przypominający wycie silnika. 

Uchylam powieki, razi mnie słońce, nic nie widzę. 

– Przypłynęła łódź… – Ekscytacja w jej głosie sprawia, że moje ciało nieco się ożywia. Nachyla się nade mną, rzucając cień na moją twarz. – Dasz radę wstać? – Przesuwa dłonią po moim ramieniu. 

Łeb mnie napierdala, nie mam ochoty ruszać się z miejsca. Lecz jakaś część mnie każe mi się wziąć w garść. 

– Gordian, słyszysz mnie? – Kira ujmuje moją twarz w dłonie i zagląda mi w oczy. W jej spojrzeniu jest coś, co sprawia, że serce szybciej pompuje mi krew. 

– Daj mi kilka sekund – mówię zachrypniętym głosem, po czym wstaję powoli, kuląc się jak jakiś jebany inwalida. 

Kurwa, już drugi raz wychodzę na mięczaka przy Kirze. Usiłuję utrzymać równowagę, choć kręci mi się w głowie. Kira łapie mnie w pasie, żebym nie upadł. Staram się nie wspierać na jej ramieniu. Koniec z tym, choćby świat się walił, już więcej nie zrobię z siebie przed nią fujary. 

– Zostaw. Sam dam radę – cedzę przez zęby, zataczając się po piachu jak pijak. Muszę jakoś stłumić mdłości i ten piekielny ból głowy. Widzę przed sobą jacht motorowy z brytyjską flagą, który dryfuje przy brzegu. Dziewczyna mniej więcej w moim wieku, w przeciwsłonecznych okularach i bikini, patrzy w naszą stronę. W tym samym czasie idzie do nas jakiś fagas w średnim wieku z obwisłymi cycami, oponą tłuszczową w pasie, w czapce z daszkiem, polówce i szortach w palemki. 

Jakim pieprzonym cudem udało im się w ogóle dobić do brzegu? – pytam sam siebie i dopiero teraz się orientuję, że w ogóle nie ma wiatru. Morze jest spokojne, gładkie jak tafla lodu. 

– Co się stało z waszą łodzią? – pyta koleś po angielsku z brytyjskim akcentem i podchodzi do mnie, rozglądając się wokół. 

– Wpierdolona przez mureny – odpowiadam. 

– Co? 

– Takie ryby, Einsteinie. – Zataczam się mimowolnie. 

– Gordian – upomina mnie Kira i łapie w pasie. 

– Mówiłem, że dam sobie radę. – Odpycham ją, po czym zmierzam wężykiem w stronę łodzi. 

– Przepraszam, mój brat źle się czuje. Mieliśmy wypadek… – tłumaczy facetowi, lecz ja nie słucham jej dalszego wywodu, bo w głowie dudni mi tylko jedno słowo. 

– Brat? – przerywam jej w połowie zdania. – Brat? 

Kira mruga do mnie. 

– Dlaczego do mnie mrugasz? – Czuję, że zaczynam się gotować. Nie dosyć, że rozpierdoliłem łódź, za którą będę musiał wybulić milion monet, i czuję się, jakbym kręcił się bez ustanku na diabelskim młynie, to Kira jeszcze wyjeżdża z braterskim tekstem. 

– Jezu, Gordian. Daj mi mówić… – Chwyta mnie za ramię, ściska biceps, jakby chciała mnie uciszyć, po czym uśmiecha się do fagasa. – Jesteśmy przybranym rodzeństwem. Wybraliśmy się na wycieczkę i nasza łódź motorowa się wywróciła. Zabrał ją odpływ. Spędziliśmy na plaży wczorajszy dzień i całą noc. Moglibyśmy zabrać się z wami do najbliższej przystani? 

Koleś otwiera szeroko oczy, jakby odnalazł Toma Hanksa z Wilsonem z Cast Away. 

– I nic nie piliście i nie jedliście od wczoraj? 

– Tobie też dobrze zrobiłaby taka głodówka – zauważam, a Kira niemal miażdży mi ramię w żelaznym uścisku. 

– Przepraszam na moment… – Rzuca Brytyjczykowi zdawkowy uśmiech i ciągnie mnie pod skałę wyrastającą z płycizny. 

Idę za nią, a świat wiruje. Chce mi się śmiać z całej tej sytuacji. Miałem zrobić wrażenie na Kirze, a zrobiła się wielka kupa. 

– Co ty odwalasz? – Puszcza moje ramię. W jej oczach dostrzegam gniew. Dopiero teraz zauważam, że ma podkrążone powieki, a na jej twarzy widać zmęczenie. – Jeśli chcesz tu zostać sam, to śmiało, ubliżaj dalej facetowi, który może ocalić nam tyłki – mówi do mnie głośno i ze złością. 

Zerkam na fagasa, który najwyraźniej przedstawia cały obraz swojej pannie, bo ta z niedowierzaniem kręci głową, jakbyśmy przetrwali miesięczny pobyt na bezludnej wyspie. 

– Przez swoją próżność i pewność siebie omal nas nie zabiłeś – ciągnie Kira. – Najpewniej masz wstrząśnienie mózgu, bo chodzisz jak pijany i zachowujesz się jak totalny cham. Oboje jesteśmy odwodnieni, więc jeśli on nas stąd nie zabierze, nie wiem, ile jeszcze tu wytrzymamy. 

Patrzę na nią i dociera do mnie sens jej słów. Przesuwam dłonią po włosach. Kurwa, ona ma rację. Przypominam sobie klatka po klatce wczorajsze zdarzenie i coś mi nie pasuje. To, w jaki sposób łódź stanęła dęba, było totalnym przeciwieństwem jakichkolwiek praw fizyki. Nie mam jednak siły na dochodzenie teraz, czy to była wina podmuchu wiatru czy zbyt dużej fali. 

– Mieliśmy pecha – stwierdzam. 

– Pecha? – Kira marszczy czoło. – Widziałeś, jaki był wiatr, więc dlaczego z takim uporem brnąłeś łodzią do brzegu? Dlaczego nie odpuściłeś? 

Zaciskam szczęki. 

– Bo ja nigdy nie odpuszczam, zwłaszcza gdy czegoś pragnę – mówię i przybliżam się do niej. Mam zawroty głowy, lecz staram się je ignorować. – Dlaczego nazwałaś mnie bratem? 

Unosi brew. 

– Bo chciałam wzbudzić w facecie litość. Rodzeństwo rozbitków brzmi zdecydowanie lepiej niż rozbici kochankowie. 

– Nie jesteśmy kochankami. 

Jeszcze nie. 

Kira wywraca oczami. 

– Ale on tego nie wie, więc wolałam powiedzieć mu, że jesteś moim bratem. – Patrzy na mnie, po czym przesuwa dłonią po moich włosach. – Jesteś zmęczony, nie zachowujesz się normalnie i jeszcze ta twoja głowa. Skończmy już z tym i wracajmy do twojej babci. 

– Co z moją głową? 

– Z tyłu masz ranę, musiałeś się mocno uderzyć, kiedy łódź się wywracała. 

Unoszę dłoń, dotykam potylicy i czuję rozcięcie. Skóra szczypie mnie jak cholera. Przypominam sobie, że faktycznie srogo zajebałem, lecz nie pamiętam, co było potem. Mogę się tylko domyślać, że wpadłem do wody. 

– Jak znalazłem się na brzegu? 

– Wyciągnęłam cię i reanimowałam. 

– Co? 

– Po tym, jak łódź się wywróciła, szukałam cię na powierzchni. Nurkowałam, jednak nigdzie nie mogłam cię dostrzec. Aż w końcu ujrzałam światło. Zanurzyłam się głębiej i wtedy zobaczyłam, jak bezwładnie idziesz na dno, podczas gdy ten krzyż… – bierze do ręki drewniany wisiorek, który wciąż mam na szyi – jarzył się bladoniebieskim światłem, jakby wskazywał mi drogę do ciebie. – Spogląda na mnie pytającym wzrokiem. – Nie wiedziałam, że jest fluorescencyjny. 

– Obstawiam bioluminescencję, pewnie obsiadły go jakieś glony – odpowiadam machinalnie, zrywam rzemień i wkładam wisiorek do kieszeni. Moje myśli zaprząta teraz coś innego niż jakiś pieprzony krzyż. Dociera do mnie, że Kira uratowała mi życie. Gdyby nie ona, byłbym trupem. I to przez własną głupotę.




Buziaki MrsBookBook 😙

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © MrsBookBook , Blogger