ROZDZIAŁ 4
(inna czcionka)
Taylor miała rację. Następnego ranka Welch budzi mnie przed wschodem słońca. Oczy kleją mi się od snu, sprawiając, że nic nie widzę. Mija trochę czasu, zanim dostrzegam całą sylwetkę kobiety.
– Co się dzieje? – mamroczę.
Znów mną potrząsa.
– Na dół, tak szybko, jak potrafisz – nakazuje. – Wyruszamy.
Drzwi zamykają się za nią z piskiem. Reese wciąż śpi na górnym łóżku, ale Byatt się odwraca i opiera na łokciach.
– Wychodzisz? – pyta ciężkim, ochrypłym głosem.
– Tak.
– Dobrze – szepce. – Bądź ostrożna.
To rozkaz, na którego dźwięk lekko się uśmiecham na wypadek, gdyby mogła to zobaczyć w ciemnościach.
– Spróbuję.
Gdy podchodzę do magazynu przy kuchni, Welch czeka już z Carson i Julią. Carson straciła trzy paznokcie w trakcie swojego paroksyzmu, natomiast ciemnobrązową skórę Julii pokrywają blizny, które powiększają się z każdym dniem. Nikt nie wie, skąd się wzięły, wiadomo jedynie, że ich barwa nigdy się nie zmienia.
Julia i Carson nie są pierwszymi członkiniami Brygady Łodziowej. Taylor, której miejsce zajęłam, była ostatnia z pierwotnie utworzonej grupy. Została wybrana razem z Emily oraz Christine – bliźniaczkami z jakiejś szkoły w okolicy Waszyngtonu. Dziewczyny przyjechały tu na wymianę i miały zostać tylko na jeden semestr. Źle wybrały. Pewnego razu, po trzech miesiącach epidemii, wróciły z lasu, nie pamiętając swoich imion. Tox odebrał im osobowość. Zabrał wszystko, oprócz umiejętności trzymania noża. Zademonstrowały ją w głównym holu podczas kolacji, kiedy coś je zmusiło, by wzajemnie się zadźgały i parzyły na siebie, jak się wykrwawiają.
Carson posyła mi uśmiech, gdy do niej podchodzę. Ma na sobie drugą kurtkę, tę grubszą, podszytą flanelą, za to włosy związała z tyłu, ukrywając je pod kapturem. Stojąca obok nas Julia pochyla się przed magazynem. Wyciąga z niego rzeczy dla siebie i chyba też dla mnie.
– Proszę. – Wsuwa mi w ręce paczkę ubrań, po czym siada i zrzuca buty, aby wciągnąć dodatkową parę skarpet. – Załóż to.
Zarzucam na siebie płaszcz w kolorze czegoś pomiędzy czernią a granatem. Okrycie posiada również duże mosiężne zapięcia, przypominające te montowane w kufrach. Pasuje całkiem nieźle, dodatkowo podniesiony kołnierz ochroni moją szyję przed wiatrem. Do kompletu dostaję również czerwoną czapkę, taką z klapkami na uszy. Nie jestem pewna, czy będzie pasować, więc patrzę na Welch, wówczas zauważam, że ma na sobie czerwony szalik. Carson zresztą też. Tymczasem marszcząca brwi ze zniecierpliwienia Julia założyła na kurtkę bufiastą czerwoną kamizelkę.
– Barwy łatwe do wypatrzenia – wyjaśnia Welch. Bawi się zaczepioną o pasek krótkofalówką, przez którą zapewne utrzymuje kontakt z dyrektorką. – W razie kłopotów jedna z łatwością znajdzie drugą.
Julia prycha.
– Nie tylko my, wszystko inne także. Dalej Hetty, ubieraj się. Musimy iść.
Zaskakuje mnie, choć nie powinno, że Welch wręcza mi nóż myśliwski, a następnie pokazuje, w jaki sposób wsunąć go przez szlufki dżinsów tak, jak robią to Julia z Carson. Nóż to jedyne, co na razie dostaję, zaś Julia i Welch mają broń. Nie są to strzelby, jakich używałam na dachu w trakcie warty, lecz małe wygodne pistolety, z którymi obie wydają się dość obeznane.
– Gotowa? – Welch kiwa na mnie głową. – Za Julią. Trzymaj się blisko.
Wychodzimy przez frontowe drzwi i kierujemy się na ścieżkę. Zerkam za siebie, by zobaczyć budynek szkoły. Chcę go zapamiętać. Niespodziewanie czuję się tak samo jak wtedy, gdy miałam trzynaście lat, wysiadłam z vana, po czym ruszyłam drogą razem z idącą pół kroku za mną Byatt.
Wielkie drzwi, ganek oraz wszystko inne robi wrażenie, jakby było czymś niesamowitym. Zatrzymujemy się i czekamy, aż Welch otworzy bramę. Wykonano ją z kutego żelaza, z prętami ułożonymi na tyle ciasno, że nie da się prześlizgnąć pomiędzy nimi, nawet jeżeli użyje się do tego całej siły. Kiedy jakieś sto lat temu wybudowano szkołę, umieszczono ją tu po to, żeby oddzielić wygospodarowany teren od dzikiej puszczy i trzymać zwierzęta z dala od ludzi. Sądzę jednak, że to nie jedyny powód. Wydaje mi się, iż istnieje tutaj także dlatego, aby dziewczyny nie mogły opuszczać tych rejonów. Zupełnie, jak gdyby na tej wyspie było jakieś inne miejsce, do którego mogłybyśmy pójść…
Od czasu, gdy pojawił się Tox, drzewa podpełzły bliżej, rosną nowe sadzonki i wyciągają się przez płot, jakby chciały nas dosięgnąć. Sosny, a przynajmniej niektóre z nich, zasypały zamarzniętą ziemię martwymi igłami, z kolei inne złuszczyły się i zdeformowały, niepodobne do czegokolwiek. Rosną tuż przy płocie, natomiast ich gałęzie sięgają ponad nim, a potem opadają, przygniecione ciężarem owoców w kolorze krwi. Niestety są niejadalne. Ich wnętrze jest czarne i po rozkrojeniu coś zaczyna się z nich sączyć.
Drzewa trzymają się z daleka od ogrodzenia tylko w jednym miejscu. Po północnej stronie wyspy, gdzie brzeg opada klifem wysokości dwudziestu stóp. Wszędzie indziej porąbałyśmy, ile byłyśmy w stanie, i obwarowałyśmy siatkę, używając wszystkiego, co wpadło nam w ręce. Wszystkiego, co mogło się nadać.
Lasy są wystarczająco nieprzyjemne – przysięgłabym, że chcą nas dla siebie – ale zwierzęta przychodzą niespodziewanie. Kojoty rosną większe od wilków. Lisy polują w niebezpiecznych watahach. Czasami były za szybkie dla dziewczyn z Brygady Ogniowej, więc nabiłyśmy płot szklanymi odłamkami i wieczkami zużytych puszek po zupie. Luki zabezpieczyłyśmy tablicami zerwanymi ze ścian w klasach.
Nie umieszczamy patroli przy ogrodzeniu. Będąc zbyt blisko lasu, stanowimy zbyt dużą pokusę dla zwierząt, a i tak nikogo tam nie potrzebujemy. Jeśli któraś z nas opuści teren szkoły, żelazny klucz, wiszący u paska Welch, jest jedyną drogą powrotu.
Furtka się otwiera i przechodzimy przez wąską szczelinę. Kiedy Welch ponownie ją zamyka, słychać, jak zamek wraca na swoje miejsce. Brzmi naprawdę krucho, aż odnoszę wrażenie, że mogłabym zniszczyć go samą myślą. Czy faktycznie tylko to zapewnia nam bezpieczeństwo?
– Gotowe? – pyta Welch. Nie czeka na moją odpowiedź. Ruszamy.
Droga jest błotnista. Po bokach wdzierają się korzenie i trawa, a dziury zostały wypełnione kamieniami przez tatę Reese, pana Harkera. Spędziłam pół roku, wpatrując się w nią z dachu, ale zapominałam, jak to jest mieć ją pod stopami. Zamrożona ziemia trzeszczy niczym nitki karmelu. Mój oddech zamienia się w wiszącą w powietrzu chmurę. Jeszcze tydzień temu była jesień, dziś już niezaprzeczalnie nadeszła zima.
Sosny nad nami pną się w górę. Wysokie, z potężnymi pniami z tysiącem rozgałęzień. Ich korony filtrują słońce, mącąc światło. Całość wydaje się zapomniana, jakbyśmy były tu pierwszymi ludźmi od stu lat. Na drodze nie ma śladów opon ani żadnego znaku, że kiedyś wszystko wyglądało inaczej.
Nie powinnyśmy tutaj przychodzić. To miejsce już nie należy do nas. Zresztą nie wiem, czy kiedykolwiek należało. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak dużo hałasu robimy w domu, lecz uświadomiłam to sobie po paru minutach drogi. Jest tu tak cicho, że można usłyszeć drzewa. Wychwycić, jak rosną i się poruszają oraz jak hałasują organizmy znajdujące się w nich. Zwierzyna płowa, nieliczna przed początkiem epidemii, rozmnożyła się do tego stopnia, że mogłaby nas wyżywić na wiele tygodni, gdyby nie to, że ich mięso gnije i obumiera. Są kojoty oraz wilki, których nigdy nie widziałam, ale sporo o nich słyszałam, a także inne istoty, które dotąd się nie pokazały. Tox nie przydarzył się wyłącznie nam. Przydarzył się wszystkiemu.
Mech pokrywa ziemię grubym dywanem, a winorośl pnie się wysoko. Tu i tam rosną połacie kwiatów, nawet zimą. Irysy w żywym kolorze indygo oblepia szron. Ciasno utkana pośrodku kępa otoczona jest wianuszkiem z opadłych płatków. Kwitną na całej wyspie przez okrągły rok. Przyzwyczaiłyśmy się do rozstawiania ich w wazonach praktycznie w każdym pokoju w domu. Irysy z Raxter są wyjątkowe z tego powodu, że ich płatki ciemnieją po zerwaniu. Tak jak Błękitniaki z Raxter po śmierci. A teraz także my.
Przed kwarantanną było inaczej. Zwierzęta wydawały się oswojone, chociaż otrzymywałyśmy pouczenia, aby trzymać jedzenie z daleka od nich. Las też wyglądał inaczej, zdawał się przynależeć do nas. Sosny rosły w szeregach, a przez nieurodzajną glebę ich pnie były niczym igły. Jeśli stanęło się w odpowiednim miejscu, można było zobaczyć spory kawałek drugiego brzegu wyspy. Nie dało się również zapomnieć o oceanie, ponieważ powietrze zawsze przyprawione było solą. Teraz w gęstwinie została zaledwie namiastka tego, co kiedyś miałyśmy.
Pierwszy zachorował las. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zanim dzikość dotarła do nas, najpierw wsączyła się w ziemię. Drzewa stawały się wyższe, z kolei nowe sadzonki wyrastały szybciej niż miały prawo. Nie zwracałam na to uwagi do czasu, aż pewnego dnia wyjrzałam przez okno i nie zobaczyłam już Raxter, jakie znałam. Tego samego ranka na śniadaniu dwie dziewczyny zaczęły ze zwierzęcą zaciekłością wyrywać sobie nawzajem włosy, a wieczorem uderzył w nas Tox.
W tej części gąszczu droga biegnie prosto. Przez półtora roku wędrówek dziewczyny z Brygady Łodziowej zostawiły wzdłuż niej odciski stóp. Po obu jej stronach niczego nie ma. Nic nie zostało po małych ścieżkach, które uciekały pomiędzy drzewa. Żadnych śladów kogokolwiek innego. Widzę jedynie długie pasy kory zwisające z porozrywanych pni drzew. Pazury, może zęby.
Spodziewałam się, że będzie tu inaczej. Obserwuję atakujące ogrodzenie drzewa, wyciągający się ku nam mrok panujący w gęstwinie pomiędzy nimi. Wiem, co robi Tox. Myślałam jednak, że przetrwało tu coś z mojego dawnego życia.
– Chodź – oznajmia Welch i zdaję sobie sprawę, że zwolniłam. Reszta jest kilka kroków przede mną. – Nie możemy się zatrzymywać.
Zastanawiam się, co zostało z domu Reese. Powinien stać tu gdzieś na prawo, schowany pośród trzcin. Nigdy nie pamiętałam do niego drogi, dlatego zawsze pozwalałam Reese prowadzić. Sporo czasu minęło, zanim nas zaprosiła, a gdy już to zrobiła, czułam, że to nie miejsce dla mnie. Reese oraz jej tata śmiali się i rozmawiali, Byatt była zajęta jedzeniem, natomiast ja, nie wiedząc, co mam robić, na okrągło tylko się uśmiechałam.
Gdzieś za nami słychać trzask, a następnie coś na podobieństwo beczenia, wysokie i szybkie. Nie mogę powstrzymać wymykającego się z moich ust przekleństwa. Welch rzuca się za najbliższe drzewo, ciągnąc mnie za sobą. Kładziemy się płasko pomiędzy korzeniami. Po przeciwnej stronie drogi Carson i Julia wciskają się w gąszcz, kucają nisko i pochylają głowy.
– Co…
– Ciii – szepcze Welch. – Nie ruszaj się.
Na dachu było inaczej. Wyłącznie gałęzie i celownik mojej strzelby. Tutaj czuję, jak ziemia drży. Ciężkie dudniące kroki. Zasycha mi w ustach, strach przechodzi dreszczem przez ciało, więc przygryzam wargę, by siedzieć cicho.
Obserwuję las, leżąc przyciśnięta do ziemi tuż obok Welch. Wokół nas wiją się korzenie sosny. Wpierw widzę potężny masywny cień, na którego miejsce wchodzi to. Falujące niczym wysoka trawa futro. Za duży na kojota, za ciemny na rysia amerykańskiego. Czarny niedźwiedź.
Wiem, co powinnam zrobić, jeżeli nas zobaczy. Z grizzly jest inaczej, ale w przypadku czarnego niedźwiedzia trzeba hałasować i na niego patrzeć. Nie wolno uciekać. Trzeba walczyć. Powiedział nam to pan Harker po tym, jak zobaczył jednego grzebiącego w jego śmieciach. Są szybsze, niż wyglądają, powiedział, i potrafią dostrzec przebłysk koloru w krzakach.
Ściągam czerwoną czapkę, po czym chowam ją pod płaszczem. Pot zamarza mi na skórze głowy. Liczę uderzenia rozszalałego serca, starając się nie oddychać zbyt głośno. Stoimy tak przez pewien czas.
Welch się uśmiecha, delikatnie, jak gdyby nie mogła się powstrzymać. Wstaje, ciągnąc mnie ze sobą, dopiero gdy mamy pewność, że kroki ucichły, drzewa zamarły, a hałas się oddalił.
– Odszedł. Możesz nałożyć czapkę z powrotem – informuje, przywołując dziewczyny.
Carson i Julia podbiegają do nas, przedzierając się przez gałęzie. Nie wyglądają, jakby przed chwilą były śmiertelnie przerażone. Raczej, jakby często widywały takie rzeczy.
– Dobrze się bawisz? – trajkocze Julia. Obawiam się, że może mówić poważnie.
***
Wyspa Raxter ma długość jedynie około pięciu mil i kształt łuski naboju skierowanego ostrym końcem na zachód. Idziemy powoli, więc dotarcie na drugi brzeg zajmuje nam trochę czasu. Kiedy jesteśmy już blisko, łatwo to rozpoznać, bo wszystkie drzewa odsuwają się od wybrzeża, jak gdyby się go bały. Gdzieś przed nami, ukryte za ostatnimi drzewami, wznosi się centrum turystyczne. Zbudowano je jeszcze przed szkołą. Zanim zniknęły homary, było używane przez lokalną firmę rybacką. Później zostało zaadoptowane. Przed Toxem zazwyczaj stało puste i zamknięte, nie licząc lata, chociaż nawet wtedy przebywał tam tylko pan Harker. Siedział za kontuarem i słuchał transmisji radiowej z gry Soxów, podczas gdy na promach przepływali turyści, kierując się do innych miast, na innych wyspach.
Drzewa w końcu zaczynają być coraz cieńsze, a przed sobą widzę otwartą przestrzeń, gdzie rozciągają się słone bagna. Daleko, może z pół mili stąd, rozpościera się surowy szary ocean. Horyzont jest pusty jak zawsze.
– Ach – wymyka mi się, zanim zdążę się powstrzymać.
– Co? – Welch marszczy brwi.
– Po prostu myślałam, że będą na nas czekać.
Nikt mi nie odpowiada, więc przełykam rozczarowanie i dołączam do dziewczyn, ustawiając się pomiędzy Carson a Julią. Welch wyprowadza nas spod osłony drzew. Momentalnie wiatr uderza z taką siłą, że niemal zwala mnie z nóg. Wkładam czapkę do kieszeni płaszcza i przysuwam się do Julii w nadziei, że osłoni mnie przed podmuchami.
Droga jest tu równo wydeptana. Opada po obydwu stronach, gubiąc się w trzcinach i błotnistych kałużach. Po prawej widzę pozostałości promenady, która biegła od pomostu do centrum turystycznego, wijąc się przez bagno i las usiany tablicami informacyjnymi. Chyba już ich tu nie ma. Chcę spytać, co się z nimi stało, ale odpowiedź będzie oczywista: Tox.
Idziemy powoli, trzymając się ścieżki, aż natrafiamy na początek przystani promowej, gdzie, zawieszona na wejściu, trzepocze stara czerwona taśma. Na początku wszyscy mówili, że są plany, by postawić tam ściankę – taką porządną z metalu i plastiku, aby można było przez nią patrzeć. Jak dotąd mamy wyłącznie trochę taśmy oraz znak głoszący: „Proszę czekać, aż teren zostanie oczyszczony”.
Przystajemy. Welch zrzuca swoją torbę na ziemię i wyciąga z niej lornetkę, po czym zaczyna się przez nią rozglądać.
– Co teraz mamy robić? – podpytuję, uderzając jedną stopą o drugą, żeby przegonić zimno.
– Zazwyczaj – zaczyna Carson – musimy trochę poczekać. Jednak…
Nagle słychać ćwierkanie ptaka. Odwracam się szybko i sprawdzam drzewa. Kiedy moje oko próbuje się dostosować, pogarsza mi się percepcja.
– Co to, do cholery, było?
Gdy nadeszła choroba, ptaki przestały śpiewać. Ucichły, jakby nigdy tu nie przebywały. Dni mijały, a my obserwowałyśmy, jak czaple, mewy i szpaki, na zawsze odlatują na południe. Tak długo ich nie słyszałam, że zapomniałam, jaki to dźwięk.
– Ach, dobrze – oznajmia Welch. – Są niedaleko.
Wciąż się zastanawiam, dlaczego ptak nikomu innemu nie wydał się dziwny, kiedy po chwili od strony wody rozlega się syrena mgłowa. Podskakuję, moje serca przyspiesza, a oddech kłuje mnie w płucach.
– Skąd to? – dociekam.
Jest wystarczająco jasno, słońce wstaje gdzieś za szarym niebem. Można zobaczyć stąd brzeg niczym smugę na oceanie. A pomiędzy nim żadnej łódki, żadnego statku.
– Po prostu czekaj.
– Ale nic nie widzę.
Dźwięczy kolejna syrena. Reszta wydaje się przygotowana, jakby miało to wyglądać właśnie w ten sposób. I wówczas z szarości wyłania się dziób statku, jak gdyby przedzierał się przez gęstą mgłę.
To holownik z tępym dziobem i wyblakłym kadłubem. Zbyt duży, aby zbliżyć się od naszej strony wyspy, lecz przystań promowa, wystająca na głębokie wody, jest w sam raz. Kiedy statek podpływa bliżej, rozpoznaję znaki identyfikacyjne w postaci białego numeru oraz żółtych i niebieskich pasków. Widziałam je czasami w Norfolk. Znak marynarki. Oznacza Camp Nash.
Statek obraca się i uderza w podporę, a gdy mrużę oko, widzę dwie osoby, większe niż być powinny, w jasnych kombinezonach, poruszające się po płaskim pokładzie statku. Silnik warczy, słychać go coraz bardziej i bardziej, aż Carson zatyka uszy palcami. Z tyłu znajduje się duży pomarańczowy żuraw – teraz mogę go dostrzec – który się podciąga i wydłuża. Obserwujemy, jak podnosi paletę z pokładu, a potem przesuwa się na koniec pomostu.
Dźwig uwalnia ładunek, który uderza z łoskotem. Pod nami drżą deski przystani. Robię krok do przodu, ale Julia kładzie mi rękę na klatce piersiowej.
– Muszą dać nam sygnał – instruuje.
Odczepiają hak i żuraw zaczyna się cofać. Dwójka ludzi z pokładu po prostu nas obserwuje, a ja czekam, aż któryś do nas pomacha, wtedy syrena odzywa się ponownie. Jest tak blisko oraz tak głośno, że po prostu stoimy z otwartymi ustami.
W końcu cichnie, wtem łapczywie wciągam powietrze.
– Możemy iść – mówi Julia.
Holownik znów płynie szybko, wzburzając fale, które uderzają w przystań. Dwie mewy lądują z krzykiem na poręczy pomostu. Lustrują nas oraz dostawę. Przybyły na żer.
Teraz kiedy znajdujemy się bliżej, widzę, że dostawa jest naprawdę spora. To znaczy, jest bardzo duża, większa niż zazwyczaj. Paletę pokrywają zabite gwoździami drewniane pojemniki, a na górze leży pięć bądź sześć toreb, z jakimi Brygada Łodziowa zawsze wraca do domu.
– Co to jest? – Nie dowierzam. Zbyt dobrze znam dotyk żeber Byatt. Ona potrzebuje tego jedzenia. My go potrzebujemy.
– To zostanie między nami – cedzi Welch. – Tak to właśnie wygląda.
– W porządku – nadmienia Carson. Zmuszam się do oderwania wzroku od stosu skrzyń. – Rozumiem, że to trudne.
– To wszystko to jedzenie? Wystarczyłoby nam na tydzień!
– Prawdopodobnie na dłużej – dodaje oschle Julia.
Dziewczyny mnie obserwują, czekają na coś, tylko nie wiem na co.
– Tak jest zawsze? – Może to pierwszy raz, może są tak samo zaskoczone jak ja, jednak Welch przytakuje spokojnie. – Nie rozumiem. Co się z tym dzieje? Dlaczego nie jest przynoszone do domu?
Welch robi krok w moją stronę, stając pomiędzy mną a pojemnikami, po czym dołączają do niej Julia i Carson. Ich poważne miny uwydatniają zaniepokojenie malujące się na twarzy Carson.
– Posłuchaj mnie bardzo uważnie – ostrzega Welch. – Wybrałam cię z pewnego powodu. Twoim zadaniem jest chronić mieszkające w domu dziewczyny. Nawet jeżeli będzie to trudne. Nawet jeśli wygląda inaczej, niż to sobie wyobrażałaś.
Kręcę głową i robię krok w tył. To nie w porządku. Nic z tego nie rozumiem.
– O czym ty mówisz?
– Część żywności jest zepsuta – wyjaśnia Welch. – Przysyłają bardzo dużo, ale jedynie jakaś połowa z tego nadaje się do spożycia. Reszta jest przeterminowana albo zawiera pestycydy.
– Pestycydy? – piszczę z niedowierzaniem, wtedy Julia i Carson kiwają głowami, naśladując Welch. – Głodujemy z powodu pestycydów?
– Wasz układ odpornościowy jest już tak obciążony, że wątpię, byście mogły sobie pozwolić na ryzyko związane z tym, co jecie.
– Więc zamiast tego nie jemy niemal nic?
– Tak – odpowiada kobieta. Jej głos, a nawet spojrzenie, są wyważone i chłodne. – Powiedziałam ci, Hetty, wybrałam cię, ponieważ byłam pewna, że to udźwigniesz. Trzeba przyznać, że czasem mylę się co do ludzi. Jeżeli teraz właśnie tak jest, w porządku, możemy się tym zająć. – Porusza się delikatnie i patrzę, jak kładzie dłoń na uchwycie pistoletu schowanego za paskiem dżinsów.
Potrafię to sobie wyobrazić. Jeden strzał, dokładnie pomiędzy oczy, oraz Welch patrząca, jak spadam do morza. Wystarczająco łatwo jest wytłumaczyć wszystkim w szkole zniknięcie jednej dziewczyny z Brygady Łodziowej.
– Ale nienawidzę się mylić – ciągnie Welch. – I nie wydaje mi się, abym się myliła. Myślę, że zdołasz sobie z tym poradzić, Hetty. Mam rację?
Z początku nie jestem w stanie odpowiedzieć. Wszystkie walczymy ze sobą o najmniejszy kawałek pożywienia, a przez cały czas było tego dużo więcej. Co pozwala Welch sądzić, że ma prawo to przed nami ukrywać?
Niestety to moje życie zawiśnie na włosku, jeżeli podejmę tę walkę. Welch zabije mnie bez żadnych skrupułów. Nie będzie ją to dręczyło po nocach. Po półtora roku z Toxem wszystkie nauczyłyśmy się robić to, co musimy. Jeśli mam być szczera, nie potrafię udawać, że bez znaczenia jest to, że wybrały mnie. Mnie, nie Reese.
– Więc, Hetty?
Cokolwiek jest tu nie tak – a jestem pewna, że coś jest – nie mogę tego w tej chwili naprawić. Prostuję się i patrzę Welch prosto w oczy. Nie umiem kłamać tak, jak Byatt, ale mogę spróbować.
– Tak – bełkoczę. – Masz rację.
Welch klepie mnie po ramieniu ze szczerym szerokim uśmiechem.
– Wiedziałam, że dokonałyśmy dobrego wyboru.
– Dobra robota – chwali Julia, z kolei Carson podbiega i całuje mnie w policzek. Zaskoczona odsuwam się do tyłu. – Carson jest lodowata w dotyku, a jej usta wydają mi się nawet zimniejsze od powietrza.
– Dobrze, że cię mamy – rzuca. Obydwie uśmiechają się z ulgą, jakby były gotowe wrócić do domu beze mnie.
Oczywiście, że były.
Welch zarzuca mi rękę przez ramię.
– Rzecz jasna nie mówimy o tym dziewczynom – napomina, prowadząc mnie w stronę skrzyń. – Ale wiedz też, że staramy się trzymać to w tajemnicy również przed dyrektorką.
– Przed dyrektorką? – Nie potrafię ukryć zaskoczenia w swoim głosie. Już sama sprawa z jedzeniem jest dziwna, a fakt, że Welch i dyrektorka mają przed sobą sekrety, czyni wszystko jeszcze dziwniejszym.
– Ma wystarczająco dużo na głowie. Nie trzeba dodatkowo kłopotać jej specyfiką dostaw żywności. – Uśmiecha się. – Lepiej, jeśli same się tym zajmiemy. Wiesz, jaka ona jest drobiazgowa.
– Pewnie – mruczę. Wydaje się to właściwą odpowiedzią, w końcu dała jasno do zrozumienia, do czego jest zdolna się posunąć, byleby zachować dyskrecję.
– Świetnie. – Puszcza mnie. – Zaraz zaczynamy. Jest naprawdę dużo do ogarnięcia, więc może tym razem tylko popatrzysz? Zobaczysz, co i jak, i szybko załapiesz.
Carson po kolei podaje worki Julii, która je rozwiązuje i wysypuje zawartość na ziemię.
Warzywa, owoce, a nawet opakowanie bekonu. Wszystko zapakowane, jakby pochodziło prosto ze sklepu. Chociaż kiedy przyglądam się bliżej, niektóre z opakowań zostały już wcześniej otwarte, inne rozcięte i ponownie zamknięte za pomocą taśmy opatrzonej herbem Camp Nash. Kompas, globus oraz baner z tekstem zbyt drobnym, abym mogła go przeczytać.
Gdy Welch łapie siatkę marchewek i unosi ją do nosa, zaczyna mi burczeć w brzuchu.
– Niedobre – mówi, wyrzucając je do morza. Powstrzymuję się, żeby za nimi nie skoczyć.
Dalej jest bekon, potem kiście winogron oraz koszyk z papryką. Już dwa worki są puste, a fale wokół przystani pełne jedzenia.
– No to ruszamy – oznajmia Welch. Bierze się za trzeci worek zawierający zgrzewki wody. Etykiety na butelkach są świeże i mają wytłoczony ten sam znak firmowy co zawsze. Wyłącznie to teraz pijemy. Wcześniej w szkole korzystaliśmy ze studni, ale po Toxie marynarka zabroniła nam jej używać, mówiąc, że może być skażona.
Carson zaczyna liczyć zgrzewki z wodą. Obok niej Julia układa zapałki oraz mydło w stosy. Widzę wystające z jej torby flakoniki szamponu, wszystkie perłowobiałe i zupełnie niepotrzebne. Zajmuje im to chwilę, lecz w końcu opróżniają worki, a następnie pakują to, co chcą zabrać. Produkty w oryginalnych opakowaniach, krakersy i suszone mięso, nawet rękaw obwarzanek, które stały się twarde jak kamień.
Później Julia podważa nożem wieko pierwszej z czterech skrzyń. Wiatr porywa znajdujące się wewnątrz wióry papieru i ozdabia nimi powierzchnię wody. W środku jest pełno zaopatrzenia medycznego, torebek na groźne substancje biologiczne, jak również maseczek chirurgicznych, których lekarze używają, by zasłonić nos oraz usta. Połowę wyrzucamy, zaś resztę bierzemy.
Druga skrzynia wypchana jest po brzegi amunicją, a w trzeciej leży para pistoletów zapakowanych starannie w piankę. Welch wkłada je do torby, po czym przekazuje każdej z nas po kilka paczek amunicji.
Wreszcie otwieramy ostatnią. W środku znajdujemy głównie papier czy słomę, ale pod nimi zagrzebana jest paczka czekolady – prawdziwej, ciemnej, dobrej jakości. Zbieramy się wokół Welch, kiedy wyjmuje ją ze skrzyni.
– Czy to… – Przerywam, gdy Welch zrywa folię. Czuję unoszący się zapach kakao. Zdążyłam zapomnieć, jak pachnie, jak słodki aromat cukru rozpływa się w powietrzu niczym dojrzewająca winorośl, i nie zdając sobie z tego sprawy, wyciągam rękę.
– Spokojnie, dostaniesz trochę. – Śmieje się Carson.
– Jadłyście ją już wcześniej? – pytam, a Julia przytakuje. Wiem, że powinnam być zła, mimo to czuję jedynie zazdrość.
Welch odłamuje dwie pierwsze kostki, wtedy rozchodzi się najprzyjemniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałam. Prawdziwy, jakby to wszystko rzeczywiście się działo.
– Przysyłają jedną za każdym razem.
– Cóż, nie za każdym – odzywa się Welch. Następne dwie kostki lądują w dłoni Julii. – Ale wystarczająco często.
Nadchodzi moja kolej. Czekolada topi się na skórze, więc wpycham ją do ust tak szybko, że chyba mogłabym się zakrztusić, lecz mnie to nie obchodzi. Oblizuję palce, nie chcąc zmarnować ani odrobiny.
Gdy jesteśmy gotowe, podnosimy worki i przenosimy je na drogę. Paleta jest pusta, bo Welch zepchnęła do wody wszystkie skrzynie. Kiedy spytałam, dlaczego to robi, odpowiedziała, że jeżeli coś tu zostawimy, następnym razem wyślą nam mniej. Oczyszczamy paletę, choć zabieramy może z jedną trzecią dostawy.
Wiem, że to ta sama trasa, którą szliśmy w tę stronę, ale im dalej jesteśmy od przystani, tym bardziej obco wygląda. Może to przez światło, które wydaje się teraz bardziej żółte niż rano, a może przez coś innego. Mewy wzleciały ku niebu. Krążą ponad naszymi głowami, krzycząc głośno i przenikliwie. Naciągam klapy swojej czapki mocniej na uszy, gdy Welch zatrzymuje się tak nagle, że Carson na nią wpada.
– Przepraszam – mówi, lecz kobieta nie słucha.
– Co jest? – niepokoi się Julia.
Welch odwraca się, aby na nas spojrzeć. Kącik jej ust drży.
– Coś nadchodzi.
Mewy zniknęły, pozostawiając w powietrzu niezmąconą ciszę.
– Rozdzielamy się – instruuje. – W pary. Trzymajcie się z daleka od drogi, spotkamy się przy bramie. Hetty, idziesz ze mną.
Julia i Carson wymieniają spojrzenia, po czym wchodzą głęboko w krzaki, aż znika mi z oczu czerwień na ich ubraniach.
Welch prowadzi mnie do lasu. Maszerujemy w pośpiechu i kiedy lawirujemy pomiędzy sosnami, kora ociera się o nasze ubrania. Gdy zerkam przez ramię, otaczający nas mrok gęstnieje, tymczasem od drzew odbija się każdy odgłos wydawany przez zwierzęta. Idziemy głębiej i głębiej, a worek, który niosę, zaczyna wyślizgiwać mi się z wilgotnych dłoni.
– Welch – wykrztuszam, ale nie odpowiada, tylko sięga do mnie, chwyta za kurtkę i ciągnie.
Po naszej lewej coś trzeszczy w krzakach. Welch zatrzymuje się gwałtownie, nieruchomieje i wyciąga przede mną ramię. Osaczające nas sosny rosną w nierównych szeregach, rozcinając horyzont na kawałki. Nie widzę żadnego ruchu.
Może się przesłyszałyśmy. Przez chwilę mi się wydaje, że jesteśmy bezpieczne, jednak to znów się pojawia. Coś mignęło. Ruch, żółte szkliste oczy, które zaraz znikają.
– Co to było? – szepczę. Serce bije nierówno w klatce piersiowej, panika ściska mi płuca.
– Nie jestem pewna. – Grzebie w pasie, szukając pistoletu. Trzyma go przy boku i kładzie palec na spuście. – Nie widziałam…
Naraz coś jej przerywa. Słyszę ciche dudnienie za naszymi plecami, a następnie warknięcie i gruchot gałęzi. Odwracam się. To ryś, o szarym futrze oraz długim ciele, przygotowuje się do skoku. Ma spiczaste, płasko ułożone uszy, natomiast gdy warczy, błyszczą mu zęby. Jest jakieś dziesięć jardów od nas, zbliża się ostrożnie, podchodzi krok po kroku, pod jego łapami chrzęści śnieg.
Przed Toxem rysie były małe i płochliwe. Można było je wystraszyć strzałem. Widzę, jak pod futrem falują mu mięśnie, a masywne łopatki sięgają mi prawie do pasa.
– Stań za mną – przemawia cicho Welch. – Powoli.
Ledwie jestem w stanie oddychać. Nie mogę spuścić wzroku ze zwierzęcia, mimo to wślizguję się za nią. Muskam butami ziemię, zanim zrobię każdy krok. Kot ponownie warczy, opuszcza klatkę piersiową do podłoża. Jest znacznie bliżej i mogę dostrzec czarne plamki na jego plecach, wyschniętą, zeskorupiałą krew w miejscach, gdzie skóra odpadła płatami. Po wewnętrznej stronie przednich łap bulgoczą mu rany, zaś żółć barwi białe futro na szyi.
Krok do przodu, i jeszcze jeden. Jego ogon porusza się z boku na bok. Welch mnie odpycha, a ja zaczepiam stopą o korzeń. Potykam się, klnąc. Kot syczy, skacząc do przodu. Wydobywa się z niego skrzekliwy pisk, wówczas Welch oddaje strzał w powietrze. Dźwięk eksploduje mi w głowie, za to ryś odskakuje z kolejnym rykiem i okrąża nas, smagając przestrzeń ogonem.
– Na mój znak – oznajmia Welch. – Biegnij w pobliże domu. Dogonię cię, jeśli dam radę.
Odwracam się. Pistolet trzęsie się w dłoni Welch. Nie jestem w stanie stwierdzić, z której strony przyszłyśmy, dokąd powinnam iść. Jednak nie ma to znaczenia. Rytm mojego pulsu podpowiada mi: uciekaj, uciekaj, uciekaj!
– Gotowa? – podpytuje Welch. Ryś wciąż warczy, kłapiąc szczękami, podczas gdy kobieta celuje mu między oczy.
Nie, myślę sobie. Niestety jest za późno. Naciska spust, zwierz ryczy, kiedy kula trafia go w bok, a Welch pcha moje plecy.
– Uciekaj! – krzyczy. – Już!
Dzwoni mi w uszach, jej głos dociera do mnie stłumiony, ale moje ciało rozumie. Zarzucam torbę przez ramię i biegnę. Stopy uderzają o ziemię, łykam hausty zimnego powietrza, rzucając się do przodu, prąc przed siebie, ile tylko mam sił. Słyszę za sobą kolejny strzał, ale się nie oglądam.
Gdy biegnę, sosny pędzą w przeciwnym kierunku. Strach działa niczym krzywe zwierciadło, w którym wszystko wygląda inaczej. Jak zagrożenie. Jak coś, co może zranić. Przede mną rozpościera się droga. Podążam nią, czując gęsią skórkę na ramionach. Jestem tutaj zbyt wystawiona, zbyt widoczna, lecz wydaje mi się, że to jedna ze ścieżek pana Harkera, w południowej części wyspy. Przynajmniej wiem, że zmierzam w dobrą stronę.
Moje płuca płoną, dostaję skurczu w nodze, a torba boleśnie obija mi się o biodro. Przed sobą widzę świerki, których gałęzie pochylają się nisko nad ziemią. Mogę ukryć się pod nimi przed wszystkim, co mnie śledzi, i tam poczekać na Welch.
Przeskakuję przez gąszcz gałęzi i znajduję się w małej osłoniętej przestrzeni. Uderza mnie świeży intensywny zapach zieleni. Cały świat jest postrzępiony przez ostre igły, zza których las wygląda na statyczny, nic się w mim nie porusza. Nigdzie nie dostrzegam czerwieni ubrań Welch. Przetrząsam plecak w poszukiwaniu swojej czerwonej czapki i zawieszam ją na jednej z gałęzi tak, żeby kobieta ją zauważyła, kiedy będzie przechodzić obok.
Powtarzam sobie, że jeżeli nie nadejdzie w ciągu kilku minut, pójdę dalej sama. Myśl o opuszczeniu kryjówki wywraca mi żołądek. Przed Toxem nigdy nie wychodziłam na zewnątrz w pojedynkę. Zawsze byłam w towarzystwie całej klasy, na przechadzce podczas zajęć z biologii, albo z Byatt i Reese, gdy szłyśmy przez las na obiad do domu Harkerów. Wtedy wszystko wyglądało inaczej. Drzewa nie rosły tak blisko siebie. Było więcej powietrza do oddychania.
Przykucam u podstawy jednego ze świerków i zgarniam część martwych igieł w stos. Chcę na nim usiąść, aby trzymał mnie jak najdalej od zmrożonej ziemi, ale wyczuwam coś pod krzakiem. Coś twardego oraz pustego w środku. Zrywam martwe liście, ignorując pierzchające chrząszcze, które rozsypują się dookoła niczym czarne korale. Im bardziej je rozgrzebuję, tym bardziej coś kwaskowatego i gnijącego łaskocze mnie w nosie. Gmeram dalej, aż w końcu odkopuję plastikową jaskrawoniebieską lodówkę turystyczną z wygiętym uchwytem, jakby ktoś zostawił ją po pikniku.
Zanim podważę wieko umorusanymi paznokciami, oglądam się jeszcze przez ramię. Prawdopodobnie to tylko stara skrzynka na narzędzia pana Harkera, ale warto ją sprawdzić.
Spodziewam się spleśniałej przynęty, pęku haczyków czy żyłki wędkarskiej, lecz tak nie jest. Zewnętrzną część lodówki pokrywa brud, jednak w środku pozostaje czysta, jak gdyby została umyta. Na dnie, w foliowym woreczku zapieczętowanym jasną, czerwoną taśmą, leży fiolka z krwią, podpisana „POTENCJALNY RAX009”, pismem, które niemal znam.
– Hetty? – naglący i wyniosły głos Welch wyłania się spomiędzy drzew.
Zatrzaskuję lodówkę i na powrót przysypuję ją liśćmi. Cokolwiek to jest, sądzę, że nie powinnam nigdy tego zobaczyć.
– Jesteś tu?! – woła ponownie, a ja wstaję, prostuję się i przewieszam torbę przez ramię.
– Tutaj. – Wystawiam czapkę przez gałęzie i wychodzę ze świerkowej kryjówki.
Kobieta przechodzi między drzewami, poruszając się głośno i nerwowo. Na policzku ma krew, kurtkę rozdartą, włosy wychodzą jej z warkocza. Po chwili staje naprzeciwko, chwyta mnie za rękę i mną potrząsa.
– Co, do diabła, Hetty? – syczy. W tym momencie nie jest panną Welch, besztającą mnie za nieprzestrzeganie godziny policyjnej. Jest po prostu kolejną dziewczyną wymęczoną przez Tox, zmartwioną i wyczerpaną. – Miałaś się nie zatrzymywać.
– Przepraszam – mamroczę. – Po prostu… martwiłam się o ciebie. – Przeraża mnie myśl o poleganiu na samej sobie. Taka jest prawda, choć trudno mi się do niej przyznać. – Co z rysiem?
– Nie żyje – odpowiada. – Ale Hetty. Wydałam ci rozkaz. Następnym razem masz się zastosować, dobrze?
– Dobrze – przytakuję szybko.
Zerka przez moje ramię i zawiesza wzrok na świerkach, a ja delikatnie się przesuwam. Chcę zapytać, czy wie o lodówce, czy wie, co oznacza RAX009, lecz przypomina mi się jej spojrzenie z przystani oraz to, że zdajemy sobie sprawę z rzeczy, o których nie powinnyśmy rozmawiać. Może to kolejny test? Utrzymywanie tego w tajemnicy też jest częścią mojej pracy?
– Wszystko w porządku? – Welch marszczy brwi.
Lepiej dmuchać na zimne.
– Tak – mówię, zmuszając się do uśmiechu. – Chodźmy do domu.
***
Wracamy na drogę i idziemy szybko w kierunku szkoły. Tu zaczyna się ścieżka, a tam widzę pustą plamę trawy oraz porozrzucany niczym nagrobki gruz. Mrugam energicznie, czując ślepotę w prawym oku. Pot potęguje chłód późnojesiennego powietrza i gdy po południu docieramy do bramy, dygoczę z zimna. Już zapomniałam, jak to jest widzieć biały wierzchołek tarasu, na którym majaczą sylwetki dziewczyn z Brygady Ogniowej. Ciekawe, jak wyglądam z ich perspektywy.
Obok płotu leży martwy kojot, a przy jego zakrwawionej głowie gromadzą się muchy. Julia i Carson czekają za nim, oparte o ogrodzenie. Kiedy podchodzimy bliżej, wstają, machając nam znad padliny.
– Pamiętaj – przypomina ściszonym głosem Welch zaraz przy moim uchu. – Uśmiechaj się szeroko. To nasza praca, żeby pokazać dziewczynom w środku, że wszystko jest w porządku.
Płuca wciąż mam spięte od biegu, natomiast ręce obciążone jedzeniem, które wyrzuciłyśmy do morza, jednak prostuję plecy i robię, co mogę, by to od siebie odpędzić.
Welch otwiera furtkę. Przeciskamy się wąskim przejściem, a potem wchodzimy frontowymi drzwiami. Kładę torbę na podłodze i odwracam wzrok od dziewczyn, które krzyczą, by zobaczyć, co przyniosłyśmy. U dołu schodów czeka na mnie Byatt. Przechyla głowę, nic nie mówiąc.
– Gdzie Reese? – pytam, gdy jestem już wystarczająco blisko.
– Nie widziałam jej cały dzień. – Wyciąga do mnie ręce. Chcę się o nią oprzeć, żeby mnie podtrzymała, ale nie mogę. Nie mogę tego po sobie pokazać. – Wszystko gra?
– Padam ze zmęczenia.
Za mną słychać miarkowane kroki i kiedy się odwracam, dostrzegam dyrektorkę. Troska sprawia, że jej twarz przybiera niemal matczyny wygląd.
– Jak się czujesz?
– Okej. – Kiwam głową, ignorując rosnący ucisk w piersiach. – Po prostu bardzo tego dużo.
– Może pójdziesz na górę? – Kładzie rękę na moim ramieniu. Palce trzęsą jej się tak, jakby Tox w nich był żywy. – Trochę odpoczynku dobrze ci zrobi.
– Ma rację – podłapuje Byatt. – Chodź.
– Ale jedzenie… – Odpoczynek to jedyne, o czym teraz marzę, lecz muszę zaczekać, aż dziewczyny wezmą swój przydział, a później pomóc zanieść to, co zostało, do spiżarni.
Welch podchodzi i odciąga mnie od tłumu.
– Zajmiemy się tym – uspokaja. – Idź spać.
– Dziękuję. – Nie mm siły się kłócić.
Sięgam po nóż myśliwski, aby jej go oddać, ale kręci głową.
– Zasłużyłaś na niego – oznajmia.
Będę nosiła nóż przy pasku tak samo, jak Julia i Carson. Sądzę, że to już oficjalne.
Pozwoliłam Byatt zaprowadzić się po schodach. Po kroku, czy dwóch, zamknęłam oko. Za nami słyszę, że dziewczyny szarpią się i drapią o pożywienie. Rozpamiętuję ocean przy przystani, wszystko, co wyrzuciłyśmy. Czekoladę, którą zjadłam, nie myśląc o uwięzionych tu dziewczynach.
Wreszcie docieramy do naszego pokoju. Wspinam się na łóżko i kładę po swojej stronie. Byatt siada na rogu materaca, a moje ciało owija się wokół niej.
– Chcesz trochę wody? – pyta.
– Czuję się dobrze, naprawdę.
– Co się tam stało, Hetty?
Chcę – ach, tak bardzo chcę – wyznać jej prawdę, ponieważ jeżeli ktokolwiek wie, co powiedzieć, to właśnie Byatt. Przełykam jednak ciężko, zapadam się trochę bardziej w sobie i słyszę Welch, mówiącą: Wszystko jest w porządku.
– Nic.
Przez moment siedzi cicho, po czym się o mnie opiera i guzki jej drugiego kręgosłupa wbijają mi się mocno w biodro.
Ostatnie promienie słońca oświetlają rysy jej twarzy. Tak dobrze znam ten opadający nos i długą szyję, że mogłabym je odtworzyć we śnie. Gęste kasztanowe włosy zwisają wokół ramion. Moje kiedyś też były takie długie, dopóki nie obcięła mi ich wiosną na pierwszym roku. Obydwie siedziałyśmy na werandzie, Byatt milcząca i metodyczna, skróciła je tak, że muskały mi szczękę. Wciąż to robi co kilka miesięcy, a końcówki rozdwajają się i niszczą od tępego ostrze byle jakiego noża, jaki udało jej się pożyczyć od dziewczyn z Brygady Łodziowej.
Szturcham ją lekko, żeby na mnie spojrzała.
– Wszystko dobrze? – podpytuję. Czasami zapominam. Zapominam, że jest taka sama, jak reszta z nas. W odpowiedzi czule się uśmiecha.
– Zdrzemnij się. Będę zaraz obok.
Zrobiłam, co zrobiłam, i widziałam, co widziałam, ale Byatt jest przy mnie, więc zasypiam, jakby to była najłatwiejsza rzecz pod słońcem.
Buziaki MrsBookBook 😙
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz