czwartek, października 03, 2019

ROZDZIAŁ 5 "Toxyczne dziewczyny" Rory Power





ROZDZIAŁ 5
(inna czcionka)

Następnego ranka Reese nie pojawia się na śniadaniu. Mijają prawie dwa dni, odkąd ostatni raz ją widziałam i od kiedy dołączyłam do Brygady Łodziowej. Natomiast Byatt mówiła, że widziała ją na błoniach, a potem zauważyła, jak zaszyła się na noc w dawnym pokoju nauczycielskim.
Dzisiaj siedzimy przy kominku, dzieląc kanapę z Cat oraz Lindsay. Są z tego samego roku co my, jednak nigdy nie rozmawiałyśmy za wiele poza lekcjami. Po Toxie zbliżyłyśmy się do siebie, wymieniając się żywnością czy kocami. Teraz każdy potrzebuje więcej pomocy niż kiedyś.
Zazwyczaj ja jestem tą, która chodzi po posiłki, ale wciąż czuję się chora, gdy myślę o wczorajszym jedzeniu, które wrzuciłyśmy do wody. Dziś zastąpiła mnie Byatt i udało się jej przynieść paczkę grzanek. Bierze garść i podsuwa mi opakowanie. 
– Musisz coś jeść – nalega.
– Później. – Nie potrafię. Wiem, że miałyśmy powód, by wyrzucić to jedzenie, lecz nie jest mi przez to ani trochę łatwiej patrzeć, jak Byatt liczy każdy kęs, który bierze.
– Hetty, mogę na słówko?
To Welch. Przekręcam się na sofie, aby ją zobaczyć. Usta ma zaciśnięte w wąską kreskę, ale wydaje się niemal nerwowa, jak przed Toxem, kiedy złapała kogoś na nieprzestrzeganiu godziny policyjnej. 
– Pewnie – odpowiadam, wstając i idąc w jej kierunku.
– Zostawię ci trochę! – woła Byatt. – Czy tego chcesz, czy nie.
Macham jej przez ramię. 
– Dziękuję, mamo. 
Welch prowadzi mnie do wylotu korytarza. Z bliska widzę zmarszczki na jej czole i oczy błyszczące, jak gdyby miała gorączkę. 
– Co się dzieje? – pytam.
– Byatt ma rację. Powinnaś coś jeść. 
– Nie jestem głodna. – Nie mogę. Już więcej nie mogę. 
Welch wzdycha.
– Hetty. – Brzmi poważnie. – Chcę, żebyś postarała się trochę bardziej, proszę.
– Co? – Sam fakt, że siedzę teraz w głównym holu, to więcej, niż jestem w stanie znieść.
– Mówiłam ci, że twoją pracą jest pokazywanie innym, że wszystko jest w porządku, a zamiast tego siedzisz tam i, szczerze mówiąc, wyglądasz, jakbyś miała zaraz zwymiotować. 
– Staram się, okej? – oznajmiam, a w moim głosie pobrzmiewa frustracja. 
– Nie dość wystarczająco. – Patrzy ponad moim ramieniem tam, gdzie siedzi Byatt. – Zazwyczaj jesteście we trójkę. Gdzie jest Reese?
– To nie z tym nic wspólnego.
– Wszystko ma – mówi Welch. – Od czasu jej popisu po tym, jak dostałaś się do Brygady Łodziowej, obie jesteście pod lupą. – Pochyla się. – Dziewczyny was obserwują, Hetty. Więc czegokolwiek dotyczyła wasza mała sprzeczka, musisz to naprostować. Dajcie sobie buzi na zgodę i zakończcie spór. Zrób cokolwiek, co przywróci waszą  trójkę do normalności. Normalności, Hetty.
– To Reese. Strojenie fochów jest dla niej normalne. 
– Ja nie proszę. – Jej szczęka się zaciska, a oczy błyszczą. 
– Dobrze. – Unoszę ręce w geście poddania. – Dobrze, porozmawiam z nią. 
– Nie mów jej nic, czego nie powinnaś.
Ledwo się do niej odzywam, kiedy ma dobry dzień.
– Nie powiem.
Welch uśmiecha się, a raczej blisko jej do tego, i kładzie mi dłoń na plecach.
– Dziękuję ci – mówi. – Zajmij się tym jeszcze dzisiaj.
Zdążyła już zrobić kilka kroków, gdy nie wytrzymuję.
– Nie męczy cię to? Okłamywanie wszystkich?
Przez chwilę milczy, po czym się odwraca. Widzę po jej twarzy, że próbuje dobrze wypaść, powiedzieć coś dorosłego. 
– Tak, męczy. – Wzrusza ramionami. – I co z tego?
Czy to nic nie znaczy? Chcę wykrzyczeć. Nie ma znaczenia?!
– Myślę, że nic.
Kiwa głową.
– Dzisiaj, Hetty.
Kiedy wracam do Byatt, dostrzegam po niej, że nas obserwowała. Ma świeżo obgryzione paznokcie, marszczy brwi.
– Muszę pogadać z Reese – wyjaśniam. – Jeśli nie wrócę za jakieś pięć minut, lepiej zacznij nas szukać na wypadek, gdyby znowu próbowała mnie zabić.
– Raptem cię poddusiła – stwierdza, ale przytakuje. Zaczepia palce o mój pasek, gdy odchodzę. – Bądź ostrożna, dobrze?
Uśmiecham się do niej. Zawsze jestem ostrożna w stosunku do Reese, chociaż ona rzadko robi to samo w stosunku do mnie.

***

Gdyby jej tata wciąż z nami mieszkał, byłoby łatwiej. Jak tylko ogłoszono kwarantannę, pana Harkera przeniesiono na naszą stronę ogrodzenia i umieszczono go w jednym skrzydle z nauczycielkami. Wszystkie udawałyśmy, że mężczyzna w domu, to wcale nie jest najdziwniejsza rzecz, jaka nam się przytrafiła.
Przebywał z nami może przez miesiąc. Wtedy śledziłyśmy takie rzeczy, ale teraz wydaje mi się, jakby to miało miejsce tak dawno temu, że ledwie cokolwiek pamiętam. Zostały jedynie przebłyski. Reese oraz jej ojciec jedzący śniadanie w jadalni, jeszcze zanim połamałyśmy meble na opał. Reese z tatą montujący generator z powrotem na zewnątrz. Obydwoje siedzący na ganku i wyszukujący konstelacji na niebie. Reese śmiejąca się tak, jak nigdy ze mną i Byatt. 
Inne rzeczy też pamiętam. Jak zaczął się zmieniać – powoli, z początku w jego dłoniach pojawiło się pragnienie, aby coś rozdrapać i rozedrzeć. Tox. Chociaż wówczas jeszcze tak tego nie nazywałyśmy. Wiedziałyśmy zaledwie, że jednego dnia pan Harker nie stanowił zagrożenia, a kolejnego już owszem. Jednego dnia był sobą, natomiast kolejnego wymiotował ciemną mazią, ziarnistą niczym piasek, i patrzył na nas pustym wzrokiem. 
Reese to ignorowała, udawała, że nic się nie dzieje. Wdała się też w pełną wrzasków kłótnię z Byatt, a następnego dnia pan Harker odszedł. Kiedy Reese spała, w kieszeni jej kurtki zostawił notatkę mówiącą, że musi iść, że tak jest najbezpieczniej dla wszystkich. 
Tego samego ranka pobiegła do ogrodzenia, pamiętam to. Dotkliwie pocięła sobie dłonie, szarpiąc płot i próbując przejść na drugą stronę. Taylor ją powstrzymała. Reese się wtedy załamała, widziałyśmy to razem z Byatt. Gdy na powrót pozbierała się do kupy, wciąż czegoś jej brakowało. 
U mnie nigdy tak nie było. Żegnaliśmy się na lotnisku i śledziłam wiadomości, jednak mój tata zawsze wracał. 

***

Znajduję Reese w gaju sosnowym nad wodą, w tym samym miejscu, w którym siedziałyśmy pierwszego dnia Toxu. Zajmuje tę samą gałąź tego samego drzewa, jedyną różnicę stanowi błysk jej srebrnej dłoni, kiedy drży w cienkiej kurtce.
Podchodzę powoli, od przodu, tak, żeby mnie widziała, co zawsze jest najbezpieczniejsze. W ciągu tych dwóch dni, gdy się nie widziałyśmy, pod jej oczami pojawiły się cienie. Wygląda na głodną. I zziębniętą. Tymczasem to nie ona nas potrzebowała. Zawsze było na odwrót. 
– Cześć – zagaduję. Nawet na mnie nie patrzy. Muszę ugryźć się w język, by nie powiedzieć czegoś, czego nie powinnam. Pamiętaj, co powiedziała Welch, przypominam sobie. Pamiętaj, to ważne. – Co do Brygady Łodziowej. – Opieram się o pieniek, zostawiając między nami sporą przestrzeń. – Nie wiedziałam, że mnie wybiorą. Myślałam, że to będziesz ty.
– Ja też – przyznaje zdartym, ochrypłym głosem tak, jakby to jej gardło zostało zmiażdżone, a nie moje. Mam ochotę krzyknąć, wydusić z niej przeprosiny. Wtedy jednak patrzy na mnie, marszcząc brwi.
– Wszystko dobrze?
To już coś. Prawdopodobnie nie mogę liczyć na nic więcej.
– Dobrze, naprawdę nieźle.
– Jesteś pewna? – Próbuje się uśmiechnąć. – Ponieważ wyglądasz okropnie. Masz twarz jak Beth z filmu Małe kobietki.
– O nie – mówię beznamiętnie. – Myślisz, że mogę być chora?
– W Raxter? – Unosi brew, a na jej twarzy wykwita udawane zaskoczenie. – Nigdy.
Zapada cisza. Chyba obydwie jesteśmy zaskoczone, że dałyśmy radę choć trochę zażartować. Byatt musi tu przyjść i to szybko, zanim to zniszczymy.
Odwracam się, aby spojrzeć przez drzewa, i kiedy wracam wzrokiem, Reese macha nogami. Wygląda prawie na nieśmiałą. Lecz Reese nigdy się nie wstydzi. Nawet wówczas, gdy się przede mną otworzyła, to było jak atak. Ciota, powiedziała wtedy tak, jakby chciała, żebym zaprzeczyła.
– Byłaś wczoraj z Brygadą Łodziową – odzywa się nagle i czeka. 
– Tak.
– Jak to jest?
– Inaczej. – Słowa ledwie się ze mnie wydobywają. 
– Jak inaczej?
– Emm. – Pamiętaj o Welch, pamiętaj o swojej pracy. Wszystko jest w porządku. – Jest więcej drzew – dodaję głupio. 
– Posłuchaj, Hetty. Muszę wiedzieć. Muszę. Widziałaś go? Mojego tatę? Mój dom? – wymienia. – Cokolwiek.
– Przepraszam, Reese. – Kręcę głową. Odwraca wzrok, jednak zanim to robi, widzę, jak mrugając, próbuje pozbyć się łez. Niezgrabnie odchrząkuję i marzę wyłącznie o tym, by się ulotnić. 
– Gdzie jest Byatt? – Rozglądam się. – Miała przyjść nas poszukać.
Reese nic nie mówi, więc ruszam w kierunku domu, ale oddalam się tylko kilka jardów od gaju, kiedy podbiega Cat, ciężko dysząc. Próbuję nie patrzeć na pęcherze rozprzestrzeniające się na linii włosów, każdy rozdarty i krwawiący.
– Hej – wydusza z siebie. – Lepiej wracaj do środka. 
Strach, przejmujący i narastający. Przełykam ślinę. 
– Dlaczego?
– Twoja przyjaciółka. Dostała paroksyzmu. 
Z początku czuję pustkę. Jedynie mrowienie w palcach, tępy ból z tyłu ślepego oka. Następnie zawroty głowy, kołyszę się, gdyż kolana się pode mną uginają. 
– Nie – zaprzeczam. – Nie, właśnie ją widziałam.
– Przepraszam – odpowiada Cat. – Przyszłam tak szybko, jak tylko mogłam.
To niemożliwe. Widziałam się z Byatt jakieś dziesięć minut temu i czuła się dobrze. Musi być z nią dobrze.
Odwracam się, szukając wzrokiem Reese, która zeskoczyła z gałęzi, po czym wyszła za mną z gaju. Stoi z tyłu z ustami zaciśniętymi w poziomą linię. Bez słowa biegniemy do domu. Szybciej i szybciej, aż wpadam do głównego holu. Jest niemal pusty o tej porze dnia, jedynie parę dziewczyn zgromadziło się wokół kominka. Nigdzie nie ma Byatt. Powinnam była spytać o to Cat. Powinnam, powinnam…
– Spokojnie – szepce Reese, a ja wyciągam rękę, sięgam po jej dłoń i mocno ją ściskam. Byłam obecna przy każdym paroksyzmie przyjaciółki. Przy tym, który odebrał Byatt głos prawie na tydzień, przy tym, który rozorał jej plecy i zostawił ją z drugim kręgosłupem. Przy tym też muszę być.
Przez powietrze przedziera się drżący skowyt. Ogarnia mnie strach, świeży i zimny. Odrywam się od Reese. Dźwięk dochodzi z tyłu budynku, z południowego skrzydła od strony kuchni.
Przedzieram się przez grupę siedzących przy kominku dziewczyn. Biegnę wzdłuż korytarza, sal lekcyjnych i biur pędzących w przeciwnym kierunku. Każde z nich jest puste, bez Byatt, Byatt, Byatt. Aż wreszcie ją znajduję. Leży rozwalona w kuchni na podłodze, a ciemne włosy przykrywają jej twarz. Proszę. To nie może się dziać naprawdę.
Padam przy niej na kolana. Dwie strużki krwi ciekną jej z nosa i przeciekają między zębami, kiedy łapie powietrze. Płacze, tak myślę, ale ciężko to stwierdzić. Jedną dłonią trzyma paczkę krakersów, a drugą rozdrapuje sobie gardło.
– Co się stało? – pytam. Słowa wydobywają się tak szybko, że uderzają jedne o drugie. – Co cię boli? W którym miejscu?
Porusza ustami, próbując chyba wymówić moje imię, lecz potem jej oczy wywracają się do tyłu. Dostaje konwulsji, jej mięśnie mocno się zaciskają, gdy przez ciało przechodzi fala wstrząsów.
Wydaje mi się, że krzyczę, jednak niczego nie słyszę. Czyjeś dłonie zaciskają się na moich ramionach, ciągną mnie w tył. Odpycham je i sprawdzam puls na szyi Byatt.
– Hej – wykrztuszam, kiedy otwiera oczy, obydwa przekrwione. – To ja. Już wszystko dobrze.
– Posłałam jedną dziewczynę, aby znalazła Welch – dodaje Reese. Wydaje się spokojna i opanowana, ale ją znam. Wiem, że w ten sposób okazuje panikę. Podchodzi, by stanąć po drugiej stronie ciała Byatt, lecz nie patrzy na nią, tylko na mnie. – Trzymaj się, dobrze?
Ostatnim razem pojawiło się naprawdę dużo krwi. Wypływała, gromadząc się pod nią w pęknięciach pomiędzy deskami podłogowymi. Tym razem dostała jedynie krwotoku z nosa, zaś rozsmarowana na ustach krew kapie na ziemię. Podciągam jej rękawy, szukając śladów ran, czegokolwiek.
– Potrzebuję twojej pomocy – informuję, klęcząc nad Byatt. Oglądanie przyjaciółki w takim stanie mnie wykańcza. – Musisz mi powiedzieć, co jest nie tak. 
Wyciąga drżącą dłoń i zawiesza palce na kołnierzyku mojej koszuli. Pochylam się tak blisko, że czuję, jak jej ślina przywiera do mojego policzka. 
– Hetty – mówi. – Hetty, proszę.
To najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam. Głos Byatt brzmi niczym uderzanie metalu o metal. Jakby milion ludzi naraz wydawało dźwięki od szeptu do krzyku. Sprawia mi to ból, prawdziwy, sięgający do samych kości. Jak gdyby pękały, były ze szkła.
Zwijam się, przyciskając ręce do uszu. Odnoszę wrażenie, jakby to trwało wiecznie, ale w końcu drżenie mija i znowu mogę myśleć.
– Cholera – cedzi Reese przytępiona i osłabiona, jak gdyby też to poczuła. – Co to było.
Ignoruję ją i wracam do Byatt, która niemal się zapowietrza, próbując usiąść. Wygląda na przerażoną. Tox panuje od półtorej roku. Nigdy dotąd nie widziałam, żeby się bała. 
– Wszystko dobrze – uspokajam ją, wyciągając rękę, ale ona kręci głową i przyciska dłoń do mojego policzka. Jakby chciała zapytać, co mi jest.
Z korytarza słyszę zbliżające się głosy. Welch i kilka innych – prawdopodobnie Carson oraz Julii. To właśnie robi Brygada Łodziowa. Sprząta bałagan, odkłada wszystko na miejsce. Tylko że teraz bałagan to Byatt, a ja nie pozwolę im zabrać mi jej sprzed oczu.
– Czuję się dobrze – zapewniam, gdy Byatt ponownie próbuje zwrócić na siebie moją uwagę, szarpiąc mnie za płatek ucha. – Welch już idzie, dobrze? Zajmie się tobą.
Byatt bierze oddech, gotowa coś powiedzieć, lecz Reese mocno zakrywa dłonią jej usta.
– Nic nie mów – ostrzega Reese. – To boli.
Welch wbiega do pokoju, Julia i Carson są parę kroków za nią. Wpatrują się w Byatt, a Julia trzyma rękę trochę za blisko noża na pasku. Welch odwraca się do mnie.
– Czy ona może chodzić?
Wiem, co powiedziałaby Byatt – że jest tutaj i może mówić sama za siebie – ale nie chcę już nigdy poczuć się tak, jak wtedy, kiedy się odezwała. 
– Tak myślę. 
Welch kiwa głową na Carson i Julię.
– Podnieście ją.
– Pomogę. – Wstaję, lekko się chwiejąc.
– Absolutnie nie – zabrania Welch.
– To praca dla Brygady Łodziowej – przypominam. – Jestem w Brygadzie Łodziowej.
– Nie w tym przypadku. 
Julia i Carson podchodzą bliżej, z piskiem szurając butami po kafelkach. Nie patrzą na mnie, kiedy kucają po obu stronach Byatt, łapią ją za łokcie, a następnie pomagają jej wstać.
Nie wzbrania się. Myślę, że zdaje sobie sprawę z tego, że i tak nie miałoby to sensu. Po prostu patrzy na mnie, gdy ją odprowadzają. W ostatnim momencie wyciąga rękę i wtyka mi coś w dłoń. 
Opakowanie krakersów. Teraz połamanych w drobny mak. Musiała znaleźć kryjówkę Taylor. Przyciskam je do piersi, próbując się nie rozpłakać. Chciała, żebym coś zjadła. Mówiła, że nie powinnam głodować.
– Powinnaś odłożyć to na miejsce – nakazuje Welch. Odwracam się, by na nią spojrzeć. Chyba nie mówi poważnie. 
– Przepraszam?
Wskazuje głową krakersy.
– Jedzenie to jedzenie. 
Nie wiem, co odpowiedzieć, lecz nie muszę.
– Nie, dzięki – prycha Reese. – Myślę, że je zatrzymamy. – Patrzy na mnie i czuję, że serce nie mieści mi się w klatce piersiowej. Więc tak to jest mieć ją po swojej stronie.
Welch na nas spogląda, po czym wzrusza ramionami. Nie ma tutaj nikogo, kto zobaczyłby, że daje za wygraną. W dodatku wciąż ma do nas słabość, jeśli tylko może sobie na nią pozwolić.
– Z Byatt wszystko będzie dobrze? – wyrzucam z siebie, kiedy ta jest już prawie na korytarzu. Mój głos brzmi, jakby miał się zaraz załamać, ale głupio byłoby się tym teraz przejmować. – Wróci niedługo na dół?
Welch przystaje. Nie odwraca się. Widać jedynie jej odcinającą się w ciemności sylwetkę. W końcu odchodzi bez słowa. Zostawia mnie w kuchni z rozmywającym się przed oczami obrazem. Pragnę teraz wyłącznie Reese, mimo że wciąż czuję wokół szyi jej dłonie.

***

– Założę się, że to nic takiego – oznajmiam, jak gdyby wypowiedzenie tego na głos nadało całej sytuacji więcej sensu. 
– Prawda – mówi Reese.
Obserwuje mnie z górnego łóżka. Ja leżę płasko na plecach na swoim dolnym, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Myślałam, że będzie trzymać się z dala, tak jak to było od czasu, gdy dostałam się do Brygady Łodziowej, lecz podążyła za mną na piętro, jakby nigdy nic się nie stało. Próbowałam zasnąć – obydwie próbowałyśmy – ale w połowie nocy westchnęłam, a Reese wychyliła się znad pryczy i na mnie spojrzała. 
– Jestem pewna, że wszystko będzie dobrze. 
Wiemy jednak, iż do ambulatorium zabierane są tylko dziewczyny w najgorszym stanie. Większość z nich już nie wraca. 
Szczelniej owijam się kurtką.
– Martwię się.
– Wiem.
– Jest wszystkim, co mam. 
Przez jedno uderzenie serca trwa cisza i zdaję sobie sprawę, jak to musi brzmieć dla Reese. Reese, która tutaj jest.
– Przepraszam – szepcę.
– W porządku.
Wiem, że powinnam jej teraz powiedzieć, że nie miałam tego na myśli. Prawda jest natomiast taka, że nie potrafię myśleć o Reese w ten sposób, bo ktoś taki jak ona, nigdy nie mógłby należeć do kogoś takiego jak ja, do kogokolwiek.
– Naprawdę – odzywa się Reese. – Z Byatt wszystko będzie dobrze.
– Nie możesz tego obiecać.
Marszczy brwi, po czym odwraca się z powrotem na swoje łóżko i już jej więcej nie widzę. 
– Nie obiecuję. 
– Okej – mruczę. Słyszę, jak się wierci, by znaleźć wygodną pozycję.
– Pamiętasz, kiedy poszłyśmy do muzeum? – zaczyna powoli. – Tego w Portland.
Byatt i ja przywykłyśmy do wymieniania się historiami z przeszłości. Zaczęłyśmy to robić chwilę po Toxie. Reese zawsze siedziała na górze, nigdy nic nie mówiąc, tylko słuchając. To znaczy, teraz mam pewność, że słuchała.
– Ach, tak – potwierdzam. – Pamiętam.
– Nigdy wcześniej nie byłam w Portland.
– Ty nigdy nigdzie nie byłaś. – Śmieję się.
– Poszłyśmy na lunch do tej jadłodajni z nalewakiem z napojami gazowanymi – opowiada dalej. – Mieszałyśmy je wszystkie w jednym kubku. 
– To była zabawna wycieczka – przyznaję.
– Najbardziej podobało mi się, gdy zasłabłaś w planetarium. 
Niemal to samo powiedziałaby Byatt. Reese próbuje, lecz nie potrafi dobrze tego oddać, ponieważ nikt nie jest Byatt poza Byatt, nawet dziewczyna z tych wspomnień. Jest w niej coś, po co nikt nie jest w stanie sięgnąć, ani ja, ani Reese, ani ktokolwiek inny. Wyłącznie ona. Nie jestem do końca pewna, co to jest, ale wiem, że się tam znajduje, i że odchodząc, zabiera to ze sobą.





Buziaki MrsBookBook 😙

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © MrsBookBook , Blogger